sobota, 22 grudnia 2012

England gets the ones you never needed.

To już prawie dwa tygodnie odkąd jestem w Anglii, a wydaje się, że minął miesiąc. Czas płynie tutaj bardzo szybko, odnoszę wrażenie, że nie starcza go. Miałam już mały kryzys, chciałam pakować się i wracać do Polski. Osoba, do której przyjechałam, nie interesowała się mną ani trochę. Musiałam sama załatwiać wszystko, szukać sobie agencji i była na tyle bezczelna, że do naszego malutkiego, jednopokojowego mieszkania zapraszała chłopaka i nie krępowała się całować z nim przy mnie. Uratowała mnie przyjaciółka z lat jeszcze przedszkolnych. O pracę trochę ciężko, ale na pewno jest łatwiej ją znaleźć niż w Polsce. Jest pełno agencji, które potrzebują osób do pracy i otwarcie przyjmują. Dostałam trzy oferty pracy, jedną pracę zaczęłam, ale byłam zmuszona ją przerwać z powodu przeprowadzki do Tipton. Nie byłabym w stanie dojeżdżać stąd do Saltley. Potrzeba czasu na wszystko; myślę, że po świętach będę miała już pracę i wszystko ułoży się jak trzeba. Szkoda tylko, że świąt nie spędzę z rodziną tylko z przyjaciółmi.
Wrażenia po pierwszych dniach, hm. Nie podoba mi się Anglia - wyobrażałam sobie ten kraj inaczej. Większość miejsc wygląda tak samo, pełno domów z czerwonej cegły, trawa jest idealnie przystrzyżona. Centrum Birmingham ładne, dużo sklepów, kawiarni, restauracji, klubów - jest gdzie spędzić wolny czas, chociaż ja bardziej wolę spacer na świeżym powietrzu niż slalomy między stoiskami w sklepach ;)

The Council House, headquarters of Birmingham City Council

Kościół w dzielnicy Erdington


Tipton; widok z okna mojego pokoju


Za dużo nie pozwiedzałam. Nie było czasu ani nie było z kim (a w centrum Birmingham bardzo łatwo się zgubić). Mam w planach nadrobić zaległości. W końcu nie przyjechałam tutaj tylko do pracy, ale również po to, aby zwiedzić kolejny kraj.

czwartek, 6 grudnia 2012

Uciekam, a ty nie znajdziesz mnie.

Dzieje się tak, znowu stwierdziłam, że nie czuję się komfortowo, a Polska jest nudna i nie mam, co tutaj robić. Wystarczyła godzina rozmowy, żeby szturmem ruszyło kupowanie biletu (znalezienie taniego biletu o tej porze roku graniczy z cudem, ale wytrwali dostają to, co chcą), omówienie przyjazdu, zbieranie pieniędzy. Wyjazd nie za miesiąc czy dwa, ale wyjazd za parę dni. Bilet już jest, wydrukowany, pachnący jeszcze tuszem, a ja patrzę sobie na datę, na miejsce i cieszę się, bo będę w miejscu, za którym zawsze tęskniłam, chociaż nigdy tam nie byłam. Ale serce czuło, co innego, jakąś przynależność tam. Czy też mieliście tak, że czuliście się źle urodzeni? Nie w tym miejscu, w którym powinniście się urodzić? Trochę denerwuję się, boję się lamentu "przecież to wszystko się nie mieści!", boję się ciężkiej walizki, boję się, co spotka mnie na miejscu, chociaż sama nie będę.
We wtorek przywitam Anglię po raz pierwszy, a Anglia ujrzy mnie po raz pierwszy z moim głupim nieangielskim akcentem.