środa, 10 kwietnia 2013

Oh, spring time


Jest wiosna, ciepło, miło. Tylko dookoła nie widzę, żeby coś rozkwitało (z wyjątkiem trzech krokusów, które znalazłam w niedzielę na naszym gardenie). Trawa nadal ma barwę szarej zieleni, drzewa nie pachną i ten pan jeździ swym kolorowym samochodem, kręci się pod naszymi oknami, puszczając denerwującą muzyczkę, która rzekomo ma zachwycić nas, mieszkańców brzydkiego Tiptonu i cia... tzn. Azjatolandii (gdzie tam, rasistką nie jestem), do kupna pysznych lodów, na które mnie nie stać. Praca nijaka, to i zarobki nijakie. Proste równanie.
Tylko kombinujemy, jak się wynieść, jak ułożyć sobie życie na nowo, bo w małym mieście nie ma perspektyw. W Birmingham szukać pracy nie możesz, bo powiedzą "nie dojedziesz do pracy/będziesz mieć problem z transportem". Więc poniżasz się, pracujesz, przyjmujesz na siebie wszystko, połykasz dumę. Ano, trzeba zarobić na nowy dom, odłożyć na przeprowadzkę. Pozostaje odhaczanie dni w kalendarzu i pogoda ducha.
Najbardziej doskwiera mi fakt, że za bardzo nie mogę się ruszyć gdzieś poza miejsce zamieszkania, a tak bardzo chciałabym pobiegać z aparatem, poszukać piękna w tej Anglii. Jeszcze bardziej chciałabym do swojego domu, a najlepiej mojego psa. Bo przechodząc w sklepie obok półek z psią karmą, wzruszam się (tak, tak..). Śni mi się po nocach, że wita mnie, potem razem śpimy; idziemy na spacer, kiedy zapada wieczór. Myślałam nad tym, aby przywieźć ją tutaj, ale co jeśli bidula nie przeżyje podróży, ba, nawet odprawy może nie przeżyć. A gdyby nawet, to gdzie będziemy spacerować? Tak swobodnie, żeby wylatała się bez smyczy? To takie bez sensu. Mieć psa w Anglii.
A, i chciałabym mojego analoga z powrotem. Trochę stęskniliśmy się za sobą. Głupia, bo zostawiłam go w Polszy.